«

»

Lansowanie szyderstwa i bezsensu

 

Stanisław Wyspiański nie dał się zagłuszyć…

Taką konkluzję można wyprowadzić po obejrzeniu Wesela w reżyserii Marcina Libery i scenografii Mirosława Kaczmarka (premiera 30 grudnia 2013 roku w Teatrze Polskim w Bydgoszczy).

Choć twórcy 3-godzinnego (z przerwą w ciasnym i zaniedbanym foyer bądź – na papieroska- na zewnętrznych schodach) robili wiele, aby zniekształcić tę, jedną z najświetniejszych w literaturze, polską komedię obyczajową, a zarazem mistyczny dramat, to jednak autor Wyzwolenia nie dał się zniewolić. Przede wszystkim dzięki językowi-patetycznemu, programowo sztucznemu, rytualnemu, przeciwstawiającemu się mowie codziennej, także reżyserskim wtrętom z dzisiejszej ulicy i Internetu. Bo M. Libera w pewnych momentach poszedł po najłatwiejszej linii oporu (wielki dramat stawia aktorom wielki opór) i nasycił sztukę cytatami z hic et nunc pozateatralnego, z tak zwanego życia.

Wprawdzie owa „aktualizacja” wyszła przedstawieniu na dobre, bo jego głównym problemem jest kondycja narodu polskiego, a przecież jeszcze narodem polskim jesteśmy, mimo wszystko takie hasła jak Jude raus!, dygresje o palącej się tęczy, czy takie obrazki jak pokazywanie piersi na wzór ukraińskich sufrażystek, trochę jednak raziły. Ciągle modne, uwspółcześnianie klasyków nie jest zazwyczaj potrzebne, bo klasycy dzięki swej genialności, dzięki temu, że piórem swym trafiają do trzewi natury ludzkiej,  a ta przecież jest niezmienna, są niezmiennie współcześni.

S. Wyspiański wygrał też dzięki zbudowaniu teatru fantastyczno-symbolicznego, teatru nastroju o niezwykłej mocy, co zostało zrealizowane, zarówno poprzez wartkie, choć puste („słowa, słowa, słowa, słowa”) dialogi par postaci, jak i 38 scen, często pozornie nie mających ze sobą wiele wspólnego. Dramatopisarz ubrał niektóre postaci w widmowe kostiumy (Widmo, Upiór, Wernyhora,  a poniekąd i Stańczyk), lecz reżyser – na przekór – „urealnił” bohaterów dramatu, wręcz ich spospolityzował. Jedynie sfeminizowany Chochlik (świetna, zdystansowana rola Magdaleny Łaskiej) trzymał nastrój oraz …zbiorowa scena finałowa z brawurowo bełkoczącym autokrytyką, autoironicznym i filozoficznym zarazem Jaśkiem (bardzo żywy Artur Krajewski), szarpiącym się z mikrofonem jak bez mała Elvis Presley.

Chyba jednak celowo, aby podkreślić poczucie bezsensu wszystkiego (idee nihilistyczne i egzystencjalistyczne nie były obce autorowi Warszawianki), do absurdu zniekształcono rolę Wernyhory (świetny jak zawsze, bo sobiewłasny, Michał Jarmicki). Na bydgoskiej scenie zamiast dostojnego starca pojawił się dobroduszny pijaczek, hochsztapler poniekąd, toczący jakby z góry umówiony dialog z Gospodarzem, Włodzimierzem (Jakub Ulewicz). Jego fizis i postura w żaden sposób nie uwiarygadniały przepowiedni, zaklęć i wezwań, tak przecież doniosłych, bo dotyczących narodowego czynu. Zniekształcenie Wernyhory to chyba najpoważniejsza kontra zadana przez M. Liberę, nie bezbronnemu wcale dzięki swemu geniuszowi zawartemu w dziele, choć nieobecnemu na widowni, S. Wyspiańskiemu.

A może właśnie to zmaganie się reżysera z autorem nadaje bydgoskiej inscenizacji dodatkowej dramaturgii, owego podskórnego napięcia, bez którego nie ma wielkiej sztuki? Wydaje się bowiem, że M. Liber, co innego zamierzał, a co innego mu wyszło. Próbował zaszaleć z dramatopisarzem, pomędrkować się, przenicować jego utwór, ale – w swej inteligencji i dojrzałości twórczej – musiał ostatecznie uznać jego wyższość. A to pisze się na plus. Choć ślady owego mędrkowania pozostały. Jak blizny po bitewnych ranach.

Drugą kontrę próbował malarzowi-dramatopisarzowi zadać scenograf, budując na scenie pudełkowatą knajpę z ubikacją po lewej, a palarnią po prawej. A przecież autor Nocy listopadowej, jako malarz znakomity, wielką wagę przykładał do didaskaliów, kostiumów, scenografii. Migające dyskotekowe światła i szeleszczące folie, w których – nie wiadomo zresztą dlaczego-nurzają się aktorzy, to nie rozwiązanie na miarę autora witraży w kościele mariackim w Krakowie (razem z Józefem Mehofferem). I choć bohaterowie jego sztuk nie są pozbawieni słabości i śmieszności (Wesele, przypomnijmy, to w założeniu komedia obyczajowa), to jednak nie są tak kabotyńsko trywialni jak kobieta, najpierw pytająca o ubikację damską, a potem w ramach realizacji filozofii gender, rozwalająca siekierą pisuar. Są ludźmi z krwi i kości, normalnie erotycznymi, ale nie uprawiają zwierzęco, czyli na widoku, seksu, i to jeszcze w dwóch pozycjach. Na pewno jednak nie są dewiantami, bo wielka sztuka dewiacje pozostawia kilinkom, i nigdy nie zdecydowaliby się na homoseksualny taniec (ukłon reżysera i dyrektora wobec części ich specyficznej widowni?). (Jeśli idzie o erotykę, to w bydgoskim Weselu wyjątkowo ciepło i subtelnie przedstawiona została scena rozbierania się Panny i Pana Młodych; Julia Wyszyńska i Maciej Pesta). Dramatopisarstwo S. Wyspiańskiego, mimo fantastyczno-symbolicznego nastroju, jest jednak zbudowane na postaciach bliskich zdrowej naturze człowieka, a nie na jej chorobliwych odpryskach.

Wbrew przewidywaniom nie kwestionuję wcale permanentnego pijaństwa na scenie, notabene bardzo sugestywnie odgrywanego przez cały, z wyjątkiem Chochoła, który jest spoza realności, zespół z Księdzem (Marcin Jaskulski) włącznie. Skoro postanowiono wystawić uaktualniona komedię obyczajową, czyli satyrę na Polaków, to bez rzeki alkoholu trudno się obejść. Wódka tak wpiła się w nasze życie, że kieliszki zastępują nam oręż, czyli kosy i szable, które po klęsce widzenia, Jaśko odbiera, zjednoczonym w marzeniu o wielkim czynie, chłopom i panom. Tylko, na Boga, czy Gospodarz musi publicznie wymiotować, a niektórzy panowie równie publicznie odlewać się?

Choć Stanisław Wyspiański i tak wygrał ów kolejny, obsceniczny atak, to jednak poczucie smaku, chociażby tego dzisiejszego, spospolityzowanego, przegrało. Nie dziwię się, więc, że wiele bydgoskich środowisk właśnie z uwagi na owe, zazwyczaj nieuzasadnione artystycznie obscena i obrzydliwości w teatrze Pawła Łysaka, omija Teatr Polski (?) wielkim kołem. Nie wiedzą i nie chcą wiedzieć, że teatr ów osiąga czasem wysokie poziomy artystyczne, że potrafi głęboko filozofować i zaangażowanie uprawiać bieżącą publicystykę, że potrafi wydobyć, tak jak w przypadku omawianego Wesela, ukryte sensy wielkich dramatów (w tym przypadku egzystencjalistyczne przekonanie o nieprzezwyciężonym ciężarze i bezsensie ludzkiego życia, a także rozważanie o zastępowaniu przez Polaków narodowego czynu narodową malowanką). Bydgoszczanie, którzy omijają Teatr Polski nie wiedza, że Wesele odegrane zostało z werwą, że aktorzy z wyjątkiem Poety (Mateusz Łasowski) wreszcie mówili wyraźnie, że wiele scenek poruszało świetnie odegranym, bardzo zresztą współczesnym realizmem.

Czy Bydgoszczy wystarczy teatr autorski, który nie szuka widzów i zadowala się specyficzną, mało zresztą liczną widownią, traktującą bycie na spektaklu jako pretekst do świetnej zabawy? (Bawią się też aktorzy, zmuszani przez reżysera i dyrektora do cyrkowych bez mała błazenad. Bo cóż im innego pozostaje, jak dobra mina do złej gry, wszak pecunia non olet). Czy dziatwa bydgoska nie ma prawa do obejrzenia spektakli lekturowych, zbliżających się do intencji autorów dramatów, a nie zniekształcających te intencje i będących li tylko pretekstem do ekspozycji obsesji, często dewiacyjnych, nie szanujących dorobku kultury i wychowawczego sensy sztuki, reżyserów?

Pytania te, w ostatnim dniu trzeciej roku kadencji, kieruję do prezydenta miasta Rafała Bruskiego, który w swoich obietnicach z początku swej kadencji zaakceptował postulat powołania w Bydgoszczy drugiej instytucji teatralnej. Nic jednak – oprócz enigmatycznego zapisu w Strategii rozwoju miasta – dla realizacji tego postulatu nie uczynił. Beztrosko natomiast godził się na wydawanie publicznego grosza na działalność, choć często na wysokim poziomie artystycznym, to jednak bez wystarczającego rezonansu społecznego, a często rodzącą falę oburzenia i obrzydzenia. Zespół Teatru Polskiego, bezwarunkowo, czyli bez analizy choćby wpływów z biletów i liczby wystawień, finansowany z budżetu miejskiego na poziomie 5,6 mln zł rocznie, ma cieplarniane warunki do uprawiania sztuki. Nie ma konkurencji. Życie teatralne grodu nad Brdą i Wisłą jest w rezultacie bardzo ubogie. Wprawdzie Bydgoski Teatr Lalek Buratino znalazł przytulisko w Miejskim Centrum Kultury, ale równie profesjonalny Teatr Pantomimy Dar nie ma wystarczającego wsparcia. Szkoły ratują swoje programy nauczania, zapraszając małoobsadowe zespoły wędrowne, choć tej grupie widzów należałby się przynajmniej profesjonalny teatr impresaryjny.

Tuszę, że Pan Prezydent, rachmistrz zawołany, dokona wreszcie rachunku zysków i strat w bydgoskim życiu teatralnym i wzbogaci je o jeszcze jedną, mniej eksperymentalną, bardziej szanującą dodatek kulturowy i widza, instytucję.

Podziel się na:
  • Facebook
  • Google Bookmarks
  • Blip
  • Twitter
  • Wykop
  • RSS
  • Śledzik

O autorze

Stefan Pastuszewski

Radny Rady Miasta Bydgoszczy