Wyniki wyborów do Parlamentu Europejskiego pokazały nam nie tylko skład naszej 51-osobowej reprezentacji w tejże instytucji Unii Europejskiej, ale i problem, z jakim borykamy się jako społeczeństwo cyklicznie – przy każdych wyborach. I choć przy okazji wyborów krajowych nie jest to jeszcze tak widocznie, tak przy wyborach z 25 maja 2014 roku, problemu tego nie udało się nie zauważyć. O czym mowa? O frekwencji. Frekwencji, czyli społecznym zaangażowaniu każdego nas w proces administracji, zarządzania i decydowania.
Każdy z nas, o ile spełnia podstawowe wymagania, ma prawo współdecydowania o losie naszego społeczeństwa. Ba, Konstytucja nadaje nam wręcz – jako zbiorowości – zwierzchnią władzę w kraju. Większość z nas może sobie powiedzieć, iż jest mocodawcą Prezydenta, Premiera, Ministra, czy jakiegokolwiek innego przedstawiciela władzy państwowej i samorządowej. I zdaje się, że nie doceniamy swojej roli w procesie funkcjonowania Rzeczypospolitej Polskiej. Wynikać to może z wielu przyczyn – nikłej wiedzy w tym temacie, rozczarowaniem klasą polityczną, formą protestu, ignorancją, niepewnością, niezdecydowaniem czy też innym, nie wymienionym powodem. I jako społeczeństwo ponosimy tego regularne konsekwencje.
W Internecie pojawiła się już cała masa grafik, która pokazuje ile osób (z uprawnionych do głosowania) zadecydowało o tym, kto będzie nas reprezentował w Europarlamencie. PiS i PO poparło zaledwie trochę ponad 7% uprawnionych. SLD – 2,15%, KNP – 1,59%. Gdy przeliczymy to na konkretną liczbę wyborców, okazuje się, że w 38 milionowym kraju, partię rządzącą popiera zaledwie około 2 660 000 osób. Czy to dużo? To już jest kwestia sporna. Dla niektórych 7 na 100 osób to dużo. Dla innych śmiesznie mało. Takie przeliczenie w sposób dobitny pokazuje nam, jakie efekty przynosi nam nie pójście na wybory. O naszej polityce, prawie i wydatkach publicznych decydują osoby, z zatrważająco niskim poparciem społecznym. Ciekawe, ilu z nas w ten sam sposób oddałoby kierowanie swoimi sprawami finansowymi czy majątkowymi. A przecież jedno jest niewiele różniące się od drugiego. W dużej mierze, jest to jedynie kwestia skali.
Bo skali mikro, decydujemy o wydatkach ze swojej wypłaty i swoim własnym aucie, czy mieszkaniu. I tu potrafimy być zdecydowanie zaangażowani w proces jak najlepszego dysponowania tymże. W skali makro – a więc Państwa, kwestią jest wydatkowanie środków uzyskanych z podatków, a więc i naszych. Inną kwestią jest dysponowanie majątkiem państwa – gruntami, obiektami itd. Skąd więc u nas taka niekonsekwencja? Czemu nie rozumiemy tego, że jesteśmy współwłaścicielami podmiotu zwanego Rzeczpospolita Polską?
Tego za bardzo nie rozumiem, choć widzę kilka przyczyn tego stanu rzeczy. Pierwszym jest neoliberalna propaganda, która funkcjonuje w Polsce od 1989 roku. Zgodnie z jej regułami, dobro prywatne jest rzeczą najważniejszą. To właśnie ta nasza skala mikro ma być na szczycie piramidy. Do tego dochodzi regularnie rozkradanie majątku państwowego i niszczenie jego struktury gospodarczej – kiedy kolejne podmioty źle funkcjonują, łatwo jest wytłumaczyć powód likwidacji. Gorzej jest próbować naprawić sytuacje i obronić się przed celową destabilizacją. Problemem zdaje się być także zanik zaufania społecznego i poczucia wspólnoty – skoro żyjemy w grodzonych i alienowanych osiedlach, to czemu mamy być solidarni z osobami „zza płotu”, skoro to te właśnie osoby „są źródłem całego zła”?
W całej tej sytuacji najgorszym zdaje się być znalezienie skutecznego „leku na niską frekwencję”. Z jednej strony nie można nikomu zabronić prawa do nieuczestniczenia w procesie wyborczym. Z drugiej zaś, jakie prawo mają osoby, które świadomie zrezygnowały z prawa do współdecydowania, do oceniania całości procesu i jego skutków? Nikt przecież nie pyta kierowcy samochodu prywatnego, jak podoba mu się jazda autobusem…